4 maja 2013

Nie ma jak wydać ostatnie pieniądze ze swojej nędznej comiesięcznej wypłaty na składniki do megaszybkiego tiramisu wg. przepisu Nadine... Ale cóż, MUSIAŁAM. I wbrew obiegowej opinii (mającej, de facto, coraz mniej zwolenników), głoszącej "znajdziesz pracę, to się odbijesz od dna", powiem tak: nie prawda. Będąc biedną studentką hen, hen daleko od rodzinnego gniazda - uwierzcie - byłam o wiele bogatsza (pod względem finansowym, rzecz jasna) niż w chwili obecnej, pracując na cały etat w Rajtolandzie. A w ogóle, najbogatsza byłam w podstawówce, kiedy za dosłownie 10 złotych kieszonkowego, cały szkolny sklepik był mój. Było mnie stać na Magiczne gwiazdki z Milky Way'a, na oranżadę w proszku z rurki, na prażynki o smaku serowo-pomidorowym, ołówki i zeszyty, gumę Hubba Bubba na metry i naprawdę, życie wtedy było dużo prostsze. Tak, wiem. Dorośli mają poważniejsze problemy, ceny rosną, pensje stoją w miejscu, opłaty trzeba uiszczać co miesiąc i nikt mi przecież nie obiecywał, że będzie łatwo. I  rzeczywiście nie jest. Co prawda, nie powinnam piszczeć, bo przecież mam "zaskórniaki", ale to nietykalna świętość przeznaczona na zakup czytnika e-booków. Bo czytnik jest moim majowym priorytetem w kategorii otaczania się przedmiotami. A może raczej... zaprzestania otaczania? Bo patrząc na ilość książek, jakie już posiadam (ogrom - nie mieszczą mi się na półkach i w szafkach - tanie księgarnie to moje przekleństwo!) i jakie chciałabym jeszcze mieć oraz mając absolutną pewność, że owe zaskórniaki przeznaczyłabym właśnie na beletrystykę, zakup czytnika wydaje się być istnym antidotum. Oraz panaceum nie tylko dla mojej obolałej, ostatnimi czasy, duszy, jak i dla nerwów mojej mamy, która zaglądając do mojego pokoju przeżywa chwile grozy (jej zmysł porządku jest "innej szkoły" niż mój), a także dla mojego kręgosłupa, za co pewnie podziękuje mi on na starość. Albo i nie. Poza tym, w maju są też moje urodziny, co z kolei usprawiedliwi ogołocenie konta oszczędnościowego. A co! Raz na jakiś czas trzeba pomyśleć o sobie.
I w ramach takiego "myślenia", wzięłam się do działania. Ćwiczę z Ewą Chodakowską, wróciłam do ćwiczeń szybkiego czytania (wszak po kursie tak się zapuściłam w tej materii, że po prostu wstyd :/), cytaty przynoszą pozytywne rezultaty i  już nie trzeba mi pięć tysięcy razy powtarzać, żebym o czymś pamiętała (wystarczy pięćdziesiąt powtórzeń), odkrywam na nowo moje ukochane, a długo niesłuchane piosenki i czuję się jak młody bóg. Konkretnie Hefajstos, bo ostatnio hendmejduję na potęgę. I się proszę nie śmiać, gdyż ponieważ pan Parandowski twierdzi, że Hefajstos, mimo swego kalectwa i nieśmiałości, był bardzo sympatycznym bogiem. I pomocnym bardzo. A któż lepiej znał Hefajstosa i jego kumpli, jeśli nie Parandowski właśnie?

1 komentarze:

DiesIrae pisze...

Łatwo nigdy nie ma. To taka prawda życiowa, heh.
Ale wiesz, look on the B side. Masz etat. To już coś. Ta wiem, banał.

Ale dobrze, że ci energii przybyło. Oby na dłuuuugo starczyła:)