25 czerwca 2013

ale muszę się do tego tematu trochę lepiej przygotować.
Dzisiaj będzie o... sobocie.

Może nie jestem stworzeniem stadnym (porównałabym siebie raczej do kota - własne ścieżki, własne metody na różne rzeczy, własne zdanie, itd.), ale lubię ludzi. Są interesujący. Uwielbiam też rozmawiać. Mogłabym nadawać pół dnia bez cienia chrypki, zwłaszcza, gdy mam dobrego słuchacza lub dyskutanta. Ale przychodzi taki dzień, że mam ochotę zamknąć się w chatce na norweskim fiordzie (nie na pustyni, bo za gorąco), wyłączyć wszystkie środki przekazu (nie tylko masowego) i spędzić czas z samą sobą na sprawianiu przyjemności sobie samej.
Sobota była moim dniem wolnym od pracy (co w Rajtolandzie wcale nie jest oczywistością) i własnie tak postanowiłam ją spędzić. Znaczy, nie wybrałam się do Norwegii, ale odcięłam się od wszystkich znajomych ludzi, zabraniając nawet MK uświetnienie mojego weekendu jego osobą. Potrzebowałam czasu tylko dla mnie. Ciszy. Spokoju. Lenistwa. Oddechu. Inaczej wyszłabym na ulice i zaczęła mordować. Bo ludzi miałam dosłownie po kokardkę.
Wstałam po dziewiątej rano. Ubrałam się, lekko pomalowałam i wybrałam po sandałki. Trzy i pół kilometra pieszo w jedną stronę, bo tylko w tak odległym sklepie mieli mój rozmiar (stopa numer 41 to nie przelewki). Wracając zboczyłam trochę z trasy, żeby po raz pierwszy przespacerować się mostem tramwajowym.

Nie mam pojęcia, jak czuł się Kolumb odkrywając Amerykę (chociaż pewnie zwyczajnie, zwłaszcza, że myślał, iż dopłynął do Indii), ale idę o zakład, że czułam się przynajmniej trzy razy szczęśliwsza. A to przecież zwykły spacer mostem...

I podziwianie kamienic na Dworcowej. Bez pośpiechu, mimo żaru lejącego się z nieba.


Szłam i chłonęłam cały otaczający świat, czując się tak, jakbym z każdym wdechem "wciągała" trochę tego świata w siebie. 
Na skrzyżowaniu z Gdańską nabrałam ochoty na lody. Podobno te "najlepsze w Bydgoszczy" serwują w przesmyku między kamienicami. Zajrzałam. 3 złote za gałkę - teraz chyba standard - poproszę trzy gałki. A co! Na zdjęciu już kończyłam konsumpcję. I choć te bydgoskie lody nie umywają się nawet do Lenkiewiczowych z Torunia (i pod względem wielkości porcji - u Lenkiewicza jedna gałka jest jak trzy tutaj, i pod względem smaku), polecam mimo wszystko ciasteczkowe i czekoladowe. Owoce leśne (moja trzecia kulka) nie zachwyciły. Następnym razem spróbuję "Czarny las". Ale wracając do tematu!
Jadłam niespiesznie w parku w centrum miasta. Delektując się każdą łyżeczką, każdym okruchem ciasteczka, każdym czekoladowym wiórkiem. I poczułam, że jestem szczęśliwa. 


Opuszczając park z brudną, pachnącą słodkościami miseczką w dłoni, zauważyłam budki z kwiatami (zadziwiające - nie wyrosły nagle spod ziemi, tylko stały tam cały czas) i poczułam nieodpartą pokusę kupienia sobie kwiatów. Bo - w sumie - dlaczego nie? Cztery różyczki  za trzy dwadzieścia. Pełnia szczęścia. Z tym, że pić się chce. Zahaczam, więc, o MacDonalda, czego zwykle nie robię, bo po co fast foodami organizm truć, i kupuję sok pomarańczowy z lodem. I co z tego, że jak z lodem, to więcej wody niż soku? I wychodzę z tym kubkiem i zmierzam w górę Gdańskiej i co widzę? Straganik i pana, który na tym straganiku ma truskawki po cztery pięćdziesiąt za kilogram i czeresienki po siedem za kilo - czyż to nie okazja?
Wracając już prosto do mieszkania z siatami w dłoniach, kwiatami w papierze i resztką soku w kubku, rozglądałam się z zachwytem po ulicy, którą dobrze znam. Tak, z zachwytem. I czuję się najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem, a to dwadzieścia cztery trzydzieści, które na siebie wydałam - najlepiej zainwestowanymi pieniędzmi. Można by rzec, że poszły w błoto - jedzenie pożarte, a kwiaty zwiędną trzeciego dnia. Ale wiecie co? Tak naprawdę, zainwestowałam w swoje... szczęście. Do tego mój wewnętrzny akumulator tak się naładował, że na pół roku mu starczy. 24,30 na 6 miesięcy? Chyba jestem ekonomiczna w utrzymaniu. A tak serio, serio - po obiedzie wyruszyłam do parku i przez cztery godziny na zmianę gapiłam się w niebo i czytałam.

 A dzisiaj moje róże wyglądają tak:




I nie o to chodzi, że chcę się pochwalić, ile na siebie wydałam (i dlaczego tak dużo/mało) albo, że szczęście można kupić - bo nie można (całe szczęście). Po prostu w sobotę żyłam chwilą. Robiłam to, na co akurat naszła mnie ochota i to nie te wydane pieniądze sprawiły, że poczułam szczęście, tylko właśnie te ulotne chwile: smak lodów, widok chmur, cztery godziny czytania, aksamitna faktura różanych płatków, sok z truskawek na moich dłoniach, wolny, nieskrępowany przepływ myśli. I tak mi się to spodobało, że postanowiłam każdego dnia nadawać "slow motion" każdej chwili. Przeżywać ja intensywniej, doceniać to, co otrzymuję od losu i wysysać z tego jak najwięcej.







Next
This is the most recent post.
Previous
Starszy post

1 komentarze:

Aurora pisze...

Czy ten blog już umarł? :(